chyba, że to ja tu czegoś nie rozumiem... na minutę właściwej fabuły przypada dziesięć minut dryfowanie po kosmosie i pseudofilozoficznych rozważań o sensie życia. na pierwszy rzut oka można z tego wycisnąć tyle, że gość lata z na wpół ludzką roślinką po oceanie przestworzy; [ antoine de saint-exupéry byłby dumny ]. gdy się za to zagłębić w bezlik obecnych w "źródle" symboli, rodzą się mniej lub bardziej badziewne interpretacje. jedni twierdzą, że to drzewo-kobieta, co mu tam umarło oznacza wenę, która wymyka się niespełnionemu artyście, a następnie odradza się w nim z nową siłą, czyniąc go nowym człowiekiem... inni odwołują się do oklepanego motywu "kręgu życia": w naturze nic nie ginie. na szczątkach jednego odradza się drugie. jeszcze inni sięgają po standardowe wytłumaczenie dla przeintelektualizowanych filmów: "widziałaś może "źródło"? mówię ci, kochana, niesamowicie /życiowe/!".
życiowe-nieżyciowe... no cóż... przynajmniej zdjęcia ma ładne.